29 listopada 2020

List na Adwent i Nowy Rok Duszpasterski

Leźno, Adwent 2020

Moi Drodzy!

Mijający rok był wyjątkowo trudny pod wieloma względami. Gdy w 2019 roku z Radą Duszpasterską szukaliśmy dla naszej wspólnoty parafialnej właściwego kierunku duchowego rozwoju i realizacji zadań płynących z Ewangelii i naszego zakorzenienia we wspólnocie Chrystusowego Kościoła, nie mogliśmy przewidzieć, że hasło, które odkryliśmy: „Mój dom będzie domem modlitwy”, Bóg pozwoli nam przeżywać w takich okolicznościach.

To hasło w założeniu miało być realizowane w trzech płaszczyznach – naszego serca, jako tego wyjątkowego sanktuarium, w którym doświadczamy komunii z Bogiem; naszych domów, które stanowią najmniejszą, ale bynajmniej nie najmniej ważną część Kościoła jako tzw. domowe kościoły; wreszcie naszego kościoła parafialnego, jako domu modlitwy dla całej naszej wspólnoty.

Pandemia, która rozpoczęła się w marcu, a z której drugą falą się zmagamy, pokazała, jak bardzo nasz parafialny program duszpasterski podyktowany został przez Ducha Świętego i dany nam jako drogowskaz na trudny czas epidemii. W wymiarze życia parafialnego staraliśmy się czynić wszystko, co było w naszej mocy, by w tym czasie wypełniać posługę duszpasterską jak najlepiej i dać w naszym kościele czas i przestrzeń do modlitwy i spotkania z Bogiem. Czyniliśmy to na miarę naszych sił i możliwości, z wielką troską o zdrowie i bezpieczeństwo każdego z Was, a także w poszanowaniu przepisów i zaleceń kierowanych do nas przez Ks. Arcybiskupa i władze państwowe.

Pandemia ograniczyła naszą możliwość regularnego i licznego uczestniczenia w niedzielnych mszach świętych. W okresie Wielkiego Postu i Wielkiej Nocy, całkowicie zamknęła świątynie na zgromadzenia wiernych. Ale w tym wszystkim stała się paradoksalnie szansą i okazją, by na nowo spojrzeć i odnowić przeżywanie wiary w wymiarze osobistym i wspólnoty domowej. I może warto zadać sobie pytanie, czy te mijające miesiące były czasem pogłębienia mojej wiary i relacji z Bogiem? Czy wobec niemożności uczestniczenia w mszy świętej, przyjścia do kościoła, jest we mnie tęsknota za Bogiem? Czy jest we mnie głód spotkania, który potrafię przekuć na modlitwę i zjednoczenia z Bogiem we wnętrzu swojego serca? Czy celebruję swoją wiarę z innymi domownikami? Czy wspólnie z innymi klękam do modlitwy? Czy zapraszam innych do tego, żeby razem przeczytać i rozważyć Boże Słowo? Czy choć raz w maju wspólnie z rodziną odmówiłem litanię do Matki Bożej, czy w październiku chwyciłem za różaniec? Czy zadałem sobie trud, by pójść do kościoła w inny dzień tygodnia, skoro w niedzielę jest za duży tłok? Moi kochani, to nie są pytania retoryczne, a odpowiedź na nie pokazuje, jakie miejsce w moim życiu i w mojej codzienności zajmuje Pan Bóg. Koronawirus zabiera nam nie tylko zdrowie i życie, zabiera nie tylko poczucie bezpieczeństwa w różnych wymiarach naszej egzystencji. Ale obala on także naszą wiarę, jeśli jest ona fałszywa i płytka. To w jakimś sensie czas oczyszczenia dla wspólnoty Kościoła, który trwa od wielu lat, a który przez pojawienie się Covid-19 i nasze ludzkie reakcje, po prostu gwałtownie przyspieszył.

Wierzę, ale i wiem, że w wielu domach naszej parafii, życie duchowe kwitnie i rozwija się, nawet pomimo świadomej i trudnej rezygnacji z uczestnictwa w mszy świętej z powodu obawy o swoje zdrowie i życie. Ale niestety wiem też, że dla wielu osób obostrzenia sanitarne i dyspensa od udziału w niedzielnej mszy świętej, stała się zbyt łatwą wymówką i prostym usprawiedliwieniem tego, co w swojej istocie jest niewiarą – brakiem osobistej relacji z Bogiem, wyrażającej się w pragnieniu spotkania i przeżywania Obecności. Mogę mieć tylko nadzieję, że w tej duchowej pustce, Pan Bóg da każdemu łaskę tęsknoty i powrotu do wiary, która jest najważniejszym wymiarem ludzkiego życia. I nie ukrywam, że obok modlitwy o nowego biskupa dla naszej diecezji, ta intencja jest moją najczęstszą modlitwą zanoszoną do Boga.

Wspomniany czas oczyszczenia (niektórzy nazywają go wojną tak, jakbyśmy mieli być dla siebie wrogami) dostrzegam także w falach protestu, jakie przetaczają się w ostatnich tygodniach przez naszą ojczyznę. Nie potrafię w jednym, krótkim liście odnieść się do wszystkich haseł i postulatów wykrzykiwanych przez setki tysięcy ludzi na ulicach naszych miast.  Niemniej pozwólcie, że kilkoma spostrzeżeniami i refleksjami się z Wami podzielę.

Początkiem protestów było orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, w którym ów instytucja, powołując się na treść Konstytucji RP, stwierdziła, że możliwość aborcji z przyczyn embriopatologicznych, jest niezgodna ze źródłem prawa w Polsce. Takie orzeczenie TK było jedynym możliwym, bo TK nie określa co jest dobre, a co złe (tak, tak, osąd moralny możemy wydawać my, natomiast orzeczenie TK jest osądem czysto prawnym) tylko co jest zgodne, a co niezgodne z zapisami Konstytucji. A w tym konkretnym przypadku prawna dopuszczalność aborcji z przesłanki embriopatologicznej stoi w jawnej sprzeczności z zapisem o ochronie każdego ludzkiego życia, o czym jest mowa w Konstytucji RP. Jako człowiek wiary cieszę się z takiej wykładni prawa, która stoi na straży KAŻDEGO ludzkiego życia, bo to zgadza się z moją wiarą i moim światem wartości ukształtowanym przez Ewangelię.

Wartość życia jest wartością uniwersalną i nie jest zarezerwowana tylko dla uczniów Chrystusa, ale my mamy w szczególny sposób opowiadać się za życiem, dlatego że ono jest darem samego Boga. On, gdy się przedstawia w ST, mówi, że Jest, a więc Istnieje i Żyje, dodając, że Jest bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba – jest Bogiem żyjących. A Chrystus o sobie powie, że jest „Drogą, Prawdą i Życiem”, a swoje Ciało i Krew daje nam po to, abyśmy nie pomarli! Cokolwiek więc myślimy, mówimy, czy działamy, jeśli jesteśmy ludźmi wiary, jeśli jesteśmy christianos – chrześcijanami, a więc nie tyle nawet „ochrzczonymi”, co „chrystusowymi” – mamy bronić życia i służyć życiu. „Pro-choice”, czy „Pro-life”? Dla ucznia Chrystusa to nie pytanie i temat do dyskusji– uczeń Chrystusa bez cienia wątpliwości wybiera życie.

Sama wolność wyboru jest oczywiście ważna i jest wartością samą w sobie. Wynika ona wprost z tego, że zostaliśmy obdarzeni przez Boga tym cennym darem. Ale nie jest to wartość ważniejsza niż życie i generalnie kończy się tam, gdzie zaczynają się: wolność i prawo do życia drugiego człowieka, a szczególnie tego, który w łonie matki potrzebuje troski i ochrony. Zdaję sobie sprawę, że ciężkie i nieuleczalne choroby poczętych dzieci są osobistym i trudnym doświadczeniem ich rodziców. Ale zamiast odpowiadać złem na zło – aborcją na chorobę i wady rozwojowe, może lepiej pokonać to przez miłość, która przejawi się w bardzo konkretnym wsparciu i opiece ze strony państwa i wspólnoty Kościoła? To prawda, że w tej dziedzinie jest wiele lat zaniedbań i braku wrażliwości. A może to jest właśnie ten moment, żeby to zmienić i naprawić?

Wspomniane protesty mocno uderzają w kościół. Po części właśnie dlatego, że opowiada się on za świętością życia i głośno dopomina się o jego prawo dla wszystkich, bez wyjątku. Ale to tylko część prawdy o motywach protestujących i sprowadzenie tematu tylko do konfliktu o wartość ludzkiego życia, byłoby tyle wygodne, co nieszczere i płytkie.

Gro osób dziś Ewangelię odrzuca, nie ze względu na nią samą, ale ze względu na to, że my, jako wspólnota Kościoła, bardzo często jesteśmy nieewangeliczni. Jeden ze starszych kapłanów powiedział mi ostatnio: „U mnie w domu nikt mi Ewangelii nie czytał. Ale myśmy w domu Ewangelią żyli”. I chyba tego nam dziś brakuje – biskupom, kapłanom, ale i świeckim, bo to nie jest zarzut tylko do jakiejś części wspólnoty Kościoła. Potrzebna nam jest radość Ewangelii, wolność i wierność podążania za Chrystusem i Jego nauką – radykalizm Apostołów, którzy sami słabi, grzeszni i niedoskonali, jednak dali się porwać Jezusowej nauce, a potem działaniu Ducha Świętego.

Nie pomaga w tym na pewno nierozwiązany od lat dramat pedofilii. Z wielkim bólem przyjmuję każde kolejne doniesienie o ranach, jakie ofiarom przestępstw seksualnych zadali niektórzy duchowni i ci, którzy przez lata nie dawali wiary pokrzywdzonym, albo co gorsza, z pełną świadomością ukrywali te zbrodnie. Boli mnie to strasznie, bo ja kocham Chrystusowy Kościół, kocham kapłaństwo. I jeśli ja odbieram to w ten sposób, to boję się myśleć, jak te sytuacje przeżywają osoby skrzywdzone. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie ogromu ich krzywdy i bólu, a także poczucia pustki i osamotnienia wobec częstego braku wsparci i reakcji. To osobista tragedia każdej ofiary, ale też rana, która zadana jest całej wspólnocie Kościoła. Dlatego też każdy z nas, od osoby siedzącej w ostatniej ławce w kościele, po biskupa, kardynała, a wreszcie papieża, powinien wykazywać się głębokim współczuciem, zrozumieniem i gotowością niesienia pomocy pokrzywdzonym. Domaga się tego nasza wiara, która opiera się na przykazaniu miłości, domaga się tego prawda, a wreszcie zwykła ludzka przyzwoitość.

Ale nie chwytam się retoryki, która często pojawia się w przestrzeni medialnej, a która stawia nie tylko niewierzących, ale też ludzi wiary, w opozycji do biskupów, jakby to cały episkopat, czy cały kościół instytucjonalny był zły i winny nadużyć seksualnych i ogromnej ludzkiej krzywdy. Sprzeciw i bunt, skądinąd słuszny i uzasadniony, powinien jednak skupić się na jednostkach, domagając się sprawiedliwej i surowej kary (tak ze strony państwa, jak i samego Kościoła) dla krzywdzicieli oraz konkretnej pomocy i zadośćuczynienia ofiarom tych tragedii.

O ofiarach zresztą mówi się najmniej w całej tej sytuacji. I to jest mój zarzut wobec osób stojących po obydwu stronach barykady. Często, z małymi chwalebnymi wyjątkami, jeden obóz chce za wszelką cenę ukarać sprawców, co przyjmuje wręcz postać publicznego linczu. Drugi za wszelką cenę, także za cenę prawdy, chce ich bronić. I mało kto pamięta w tym wszystkim o dobru ofiar i o tym, że ukaranie sprawcy to konieczny, ale wciąż tylko jeden z wielu warunków do odzyskanie przez te osoby spokoju, wewnętrznego uzdrowienia i utraconej często wiary w Chrystusa.

Bo tu nie tyle chodzi o to, że ktoś stracił zaufanie do kościoła, ktoś już nie wierzy biskupom, nie wierzy w kościół (celowo piszę z małej litery). Zadaniem każdego wierzącego, a dotyczy to zwłaszcza powołanych do kapłaństwa, nie jest głoszenie kościoła. Ewangelizując nie mamy głosić kościoła, tylko Chrystusa. A Kościół (ten pisany z wielkiej litery), jest wspólnotą wierzących z Chrystusem.

Ta Wspólnota w rzeczywistości tego, co widzimy i czego doświadczamy tu na ziemi, ma być naszą drogą do Boga. Dzieje się to przez sakramenty, Słowo Boże, liturgię i modlitwę. I gdy ktoś z tej drogi schodzi przez gorszące postępowanie innych, także pasterzy, to jest to osobisty dramat tej osoby, ale odpowiedzialność za to ponoszą ci, którzy do tego się przyczynili. Pan Jezus powiedział: „Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza” (Mt 18, 6). I niech to wystarczy za komentarz.

I na sam koniec… To wszystko, co dzieję się wokoło nas, nie musi być dla Kościoła złym doświadczeniem. Ja patrzę na to jak na kryzys, a on, owszem, może być zagrożeniem, ale może też być szansą. Kiedy? Gdy wyciągniemy z niego właściwe wnioski i naprawimy popełnione wcześniej błędy. Po licznych społecznych protestach, jakie w 1967 i 1968 roku wybuchły w Niemczech (a ich hasła były dokładnie takie same, jak te podnoszone dziś w Polsce), młody teolog, ks. Joseph Ratzinger, wobec widocznego kryzysu wartości powiedział: „Z kryzysu wyłoni się Kościół, który straci wiele. Stanie się nieliczny i będzie musiał rozpocząć na nowo, mniej więcej od początków. Nie będzie już więcej w stanie mieszkać w budynkach, które zbudował w czasach dostatku. Wraz ze zmniejszeniem się liczby swoich wiernych, utraci także większą część przywilejów społecznych. Rozpocznie na nowo od małych grup, od ruchów i od mniejszości, która na nowo postawi Wiarę w centrum doświadczenia. Będzie Kościołem bardziej duchowym, który nie przypisze sobie mandatu politycznego, flirtując raz z lewicą a raz z prawicą. Będzie ubogi i stanie się Kościołem ubogich. Wtedy ludzie zobaczą tą małą trzódkę wierzących jako coś kompletnie nowego: odkryją ją jako nadzieję dla nich, odpowiedź, której zawsze w tajemnicy szukali".

Kochani! Nie jest to prorocza wizja Papieża Benedykta XVI, której się obawiam. Raczej coś, czego moje kapłańskie serce z ufnością wyczekuje!

ks. Robert

Używamy plików cookies Ta witryna korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności i plików Cookies .
Korzystanie z niniejszej witryny internetowej bez zmiany ustawień jest równoznaczne ze zgodą użytkownika na stosowanie plików Cookies. Zrozumiałem i akceptuję.
140 0.088176012039185